Dawno temu była sobie mała dziewczynka. Rodzice jej nie kochali i było jej z tego powodu tak smutno, że umarła. Koniec.
Hehe.
Dobra, pożartowaliśmy, a teraz na poważnie. Melanie Bailey urodziła się pod koniec lata 1994 roku w jakiejś niewielkiej i mało ciekawej mieścinie kilkanaście kilometrów od Rathelonu, której nazwa i dokładne położenie nie mają większego znaczenia. Fakt faktem, rodzice jej nie kochali. Była typowym niechcianym, urodzonym za wcześnie dzieckiem, którego ojciec, zwęszywszy, co się święci, zwiał, gdzie pieprz rośnie, zostawiając jej matkę na łasce rodziców. (Którzy, swoją drogą, też niespecjalnie za nią przepadali. Klątwa jakaś rodzinna czy co?) Przyjęli do siebie córkę i wnuczkę, ale ani przez chwilę nie starali się ukrywać, że nie odpowiada im ta sytuacja. Chłód, niechęć, wiszące w powietrzu napięcie i niewypowiedziane pretensje — w takiej atmosferze upłynęło pierwsze kilka lat życia Melanie. Wreszcie jej matka nie wytrzymała, wzięła dziecko i wyprowadziła się do miasta. I było już tylko gorzej.
Życie nie jest łatwe. Słyszała to od matki (to, albo jakąś wariację na temat) przy każdej możliwej okazji. Siedziała godzinami sama w domu, bo życie nie jest łatwe (i mamusia musiała dużo pracować). Nie dostawała zabawek, bo życie nie jest łatwe (i powinna się cieszyć, że ma co jeść). Matka jej nie kochała, bo życie nie jest łatwe.
Nie miała przyjaciół, bo życie nie jest łatwe i ona sama też nie. Zawsze była trudna. Schowana za murem, przez który nikt nie mógł przejść i zza którego sama nie mogła się wydostać. Ciężko się do niej było zbliżyć, porozmawiać, zaprzyjaźnić, zjednać ją sobie, sprawić, żeby zaufała, żeby się odezwała, wydobyć z niej cokolwiek innego, niż monosylabiczne pomruki. Pierwszego przyjaciela musiała sobie wymyślić. Uszyła go jak szmacianą lalkę ze skrawków zalet, które chciałaby w kimś widzieć, z cech, które sama chciałaby mieć, wypchała go swoją samotnością i smutkiem. Nazywał się Melvin i był jej ukochanym bratem-bliźniakiem. Niewidzialnym i bezgłośnym; nikt poza nią o nim nie wiedział. Bawili się razem cudownie, ale miał na nią tak zwany „zły wpływ”. Ktoś na pewno zabroniłby im się spotykać, ale nikt nigdy go nie poznał. Tylko ona.
Nie wyrosła z niego nigdy, wręcz przeciwnie — lata mijały, a on stawał się coraz bardziej rzeczywisty, aż wreszcie był dla niej tak realny, jak ona sama, jeśli nie bardziej. Ciężki to był moment. Miała szesnaście lat, osobowość borderline i wszystkie związane z nią przygody, mały problem z narkotykami i dziesięć lat starszego faceta. Miłość jej życia, oczywiście. Uciekła do niego po największej w życiu kłótni z matką, tak jak stała, bez ubrań, telefonu, pieniędzy. Tylko z bratem, który był obok niej albo w niej albo nią. Nie była w zasadzie pewna. Nadal nie jest.
Nie pamiętała za dobrze następnych kilku miesięcy. (Nadal nie pamięta.) Zdawały się trwać jednocześnie dłużej niż wieczność i krócej niż mgnienie oka. Prawdopodobnie gdzieś wtedy mieszkała. Z kimś chyba się umawiała. Zapewne znała jakichś ludzi. Rzadko bywała wtedy trzeźwa; tak było łatwiej. Kiedy coś wypiła, powąchała, wypaliła albo połknęła, nie musiała myśleć. Myślenie nie wychodziło jej na dobre; zazwyczaj wtedy płakała albo (w bardziej oczywisty sposób) robiła sobie krzywdę, albo jedno i drugie naraz. Wolała pójść w tango. Lepiej było nie wiedzieć, gdzie, kiedy i kim jest. Znacznie lepiej.
Osiem miesięcy po tym, jak ostatni raz wyszła z domu matki, obudziła się na obcym chodniku za obcym lokalem w obcej części miasta. Z potwornym bólem głowy, trochę szwankującym błędnikiem, podbitym okiem i rozwaloną wargą. W cudzych ubraniach. Z krwią na rękach.
Najpierw chciała krzyczeć, potem płakać, potem dzwonić po policję. Potem chyba na chwilę zemdlała albo może trochę ją zamroczyło; w każdym razie ocknęła się spokojniejsza. Umyła się w klubie, za którym obudziła się pierwszy raz. (Nie pamiętała, jak się tam znalazła.) Zmyła krew z rąk, wargi i skroni. Wzięła dziesięć głębokich oddechów. A potem, lekko się zataczając, poszła łapać taksówkę.
Matka przyjęła ją zaskakująco dobrze. Nie miała oczywiście pojęcia, co się działo z jej córką, i ostatecznie nigdy się tego nie dowiedziała, ale za to chyba pierwszy raz w życiu cieszyła się na jej widok. Trzeba jej przyznać, że zachowała się bardzo w porządku. Umyła, opatrzyła i nakarmiła Melanie, pozwoliła jej spać przez dwadzieścia siedem godzin, a potem pojechała z nią do psychiatry. Wyciągała na terapię. Kupowała leki. Odwoziła do szpitala. Wspierała, na ile mogła. Tak, zdecydowanie była w porządku. Melanie tymczasem próbowała pozbierać do kupy swoje roztrzaskane w maleńkie odłamki życie. Nie pomagała nieudana terapia, z której było więcej szkody niż pożytku. Nie pomagała skłonność do autodestrukcji. Nie pomagała upiorna, przejmująca pewność, że zabiła swojego brata.
Wyprowadziła się do szczurzej nory. Dosłownie. Mieszkanie w suterenie było ciasne, ciemne i lekko cuchnące, ale można się w nim było zamknąć na cztery spusty, rygiel i zasuwkę, i nikt (poza matką) o nim nie wiedział. Nie potrzebowała luksusów; potrzebowała kryjówki. Miejsca, żeby załatwić pewne sprawy i dojść do ładu sama ze sobą. To drugie nigdy się nie udało. To pierwsze poniekąd. Oddała praktycznie wszystkie swoje pieniądze dziwnemu człowiekowi w masce, a on zrobił wszystko, co musiało być zrobione, żeby Melvin Bailey zaistniał jako pełnoprawny (i przede wszystkim żywy) obywatel Rathelonu. Wślizgnęła się w jego rolę jak w stare, wygodne ubranie. Nie porzuciła swojej; Melanie i Melvin istnieli od tej pory równolegle, równoprawnie. Równorealnie.
*
Melanie studiuje bez przekonania, skacze z jednego toksycznego związku w drugi, raz na tydzień dzwoni do matki, raz na miesiąc dostaje od niej pieniądze, pielęgnuje paranoję, panicznie boi się wielu rzeczy, ale najbardziej policji, za namową kolejnej miłości swojego życia wstąpiła do Wolves i nadal nie wie do końca, co tam robi, więc robi to, co wychodzi jej najlepiej (czyli czepia się ludzi jak rzep psiego ogona), nadal mieszka w swojej suterenie, naprawia ludziom komputery i okazjonalnie łyka żyletki.
Melvin nie zajmuje się niczym konkretnym, prawdopodobnie się kurwi, ma mnóstwo znajomych, jest trochę lwem salonowym, a trochę kotkiem-pieszczoszkiem, w chwilach wolnych od imprez (czyli rzadko) przeżywa kryzys egzystencjalny, od czasu do czasu dla rozrywki chadza do psychiatry, żywi się głównie alkoholem i papierosami, nie odbiera telefonów i bez wątpienia zmierza ku absolutnemu samozniszczeniu.