„Even stray dogs can find a warm place to live”Nad miastem już dawno zapadła noc. Złoty księżyc, niczym strażnik, strzegł migoczących gwiazd przypominających malutkie błyszczące perełki, o które należy dbać. Blask księżyca odbijał się od białego puszku, który okrył miasto niczym puchowa kołderka. O tak późnej porze mało kto zapuszcza się w najodleglejsze dzielnic miasta, a już na pewno nie przychodzi pod kościół. Tak, dobrze, że takie miejsca jeszcze istnieją. Mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, ubranym w czarny płaszcz, zakrywający koloratkę. Ksiądz, klecha tak się nazywało takich ludzi. Ten idealnie pasował do typowego duchownego. Łagodne zielone oczy, które kontrastowały na tle zmarszczek ozdabiających jego twarz. Delikatny uśmiech nie schodził z jego ust. Popatrzył w górę widząc jak z czystego nieba zaczęło spadać kilka białych płatków puszku w momencie, kiedy to wyszedł na zewnątrz, aby zamknąć święty przybytek. Uśmiechnął się jeszcze szerzej przywołując wspomnienia z dzieciństwa. Westchnął, nałożył kapelusz na głowę i ruszył w stronę swojego niewielkiego domostwa, które znajdowało się po przeciwnej stronie. Zdziwił się jednak, kiedy ujrzał siedzącą, na śniegu, w kałuży krwi kobietę. Opierała się plecami o zimny mur.
Miała koło dwudziestu lat, nie więcej. Delikatne rysy twarzy świadczyły, że jest przeciętnej urody osobą. Pełne usta, o ciemnym kolorze przyozdobione były czerwoną cieczą, które przyozdabiały jej blade policzki. Na skroniach, w okolicach uszu, karku, ramionach oraz plecach, do kości ogonowej widniały dziwne pomarańczowe paski. Burza rudych włosów zakrywała kark oraz uszy, w których widniały srebrne koła. Grzywka przysłaniała jej wręcz srebrne tęczówki. Źrenice skierowane były w dół, na opadające płatki śniegu. Ubranie, które miała na sobie, miało czarny kolor. Krew spływała po materiale, którym była skóra. Blask księżyca oświetlał błyszczące bransolety na nadgarstkach. Jak ksiądz się pochylił, mógł zobaczyć, że są one wszczepione w ciało kobiety. Przerażenie malowało się na jego starej twarzy, a zmarszczki pogłębiły się. Dokładniej przyjrzał się leżącej. Dobrze zbudowana sylwetka, jak na kobietę w jej wieku sugerowała, że musiała dużo ćwiczyć. Biust miała, można by rzecz, nie za duży nie za mały, taki w sam raz. Smukłe palce dawały wrażenie delikatności, może grywała na fortepianie albo pianinie, skoro były takie szczupłe. Jej serdeczny palec, u prawej dłoni zdobił pierścień atlantów, zaś na lewej zegarek z białym paskiem, którego tarcza nie pokazywała żadnych cyfr. Talię miała dobrze zarysowaną, ale prawa strona była w dość kiepskim stanie. Zupełnie tak jakby ktoś ją postrzelił. Długie nogi okalały obcisłe skórzane spodnie stanowiące komplet z górną częścią ubioru. Stopy, na których miała przywdziane glany o czerwonej podeszwie sięgały kolan. Ozdobne paski wraz ze srebrne paski, odbijające księżyc oraz gwiazdy. Na tylnej części butów widniały metalowe płytki. Podeszwy butów, także były całe we krwi. Obok młódki, leżały dwa pistolety typu colt 1911 na których wygrawerowane: Sarameda Hakte. Najwidoczniej należały do niej. Klecha przykucnął obok kobiety, aby odgarnąć opadające kosmyki włosów. Kobieta złapała mężczyznę za rękę.
-
Powiedź klecho, widziałeś kiedyś Boga? - skierowała swoją głowę w jego stronę, a źrenice niebezpiecznie się zmrużyły.-
A Szatana?-
… - starszego zielonookiego duchownego zbiło stropu pytanie, jakie zadała ranna-
Dziecko drogie, czy pytasz poważnie? - ksiądz westchnął.-
Jak długo jestem duchownym, tak ani razu mi się nie objawił. Jednak czemu o to pytasz?, drogie dziecko?-
Bo ani jeden ani drugi skurczybyk, nie ma ochoty przyjąć mnie pod swoje skrzydła… - głowa jej opadła. Wyglądała tak jakby umarła.
Ksiądz westchnął, sprawdzając puls na szyi. Wstał po czym rozejrzał się. Zatrzymał wzrok na prawie przysłoniętym niebie przez siwe chmury.
-
Podpadłem ci czymś, czy może znowu mnie sprawdzasz?- rzucił w niebo.
Nie miał daleko do domu, dlatego wziął pistolety, schował do kieszeni swojego płaszcza, a następnie wziął dziewczynę pod rękę, po czym wygodnie ułożył ją sobie na plecach. Skierował swoje kroki w stronę domostwa. Śnieg na dobre zaczął prószyć z nieba, jeszcze bardziej zasypując ulice miasta
„Stray dogs howling in the dark to the full moon”Ruda czupryna tańczyła w rytm wiejącego od zachodu wiatru. Kobieta miała na sobie czarną, skórzaną obcisła bluzkę z długimi rękawami, która okalała jej zgrabne ciało. Spodnie rurki, zrobione z tego samego materiału co góra, przyciągały uwagę przechodzących mężczyzn rzucających przeróżne teksty od kulturalnych po sprośne. Kobieta jednak nie zawracała uwagi na to. Spojrzała na swój zegarek. Oczy patrzyły zza przeciwsłonecznych okularów o zielonych szkłach.
-
Gdzie ten pojebaniec? - rudzielec naciągnęła rękawiczki na dłonie, które wyjęła z kieszeni spodni. -
Pierdolony, znowu się w coś wjebał, na pewno. - na twarzy srebrnookiej pojawił się grymas niezadowolenia. -
Jak go dorwę, to mu jaja urwę. - rozejrzała się po okolicy.
Pełno ludzi, mimo późnej pory kręciło się po okolicy. W miejscu, w którym ona czekała, był przystanek autobusowy oraz kilka barów. Nerwowo zaczęła stukać nogą o chodnik. Skrzyżowała dłonie na piersiach. Zaczynała się denerwować. Zamknęła oczy, żeby jakoś się uspokoić.
-
Ratuj mnie! - dało się słyszeć krzyk młodego mężczyzny dobiegający z lewej strony. -
Słyszysz?! Ratunku! Kobieto!Ruda odwróciła się w stronę, z której dochodził krzyk. Ujrzała ubranego w granatową skórę, moro spodniach oraz adidasach chłopaka, który biegł w jej stronę. Wyglądało to tak jakby przed kimś uciekał. Srebrny wisiorek w kształcie kła podskakiwał w rytm jego ruchów. Jego niebieskie oczy kontrastowały z czerwonymi włosami, które niedawno co farbował. Krótko ścięte z przodu, z tyłu nieco dłużej tworzyły fantazyjny wygląd, acz pasował oto do jego lekko kwadratowej twarzy. Na nosie oraz policzkach miał małe piegi. Zgrabny nos, teraz przyozdobiony krwią, najwidoczniej oberwał w niego. Chłopak podbiegł do rudzielca w błyskawicznym tempie. Oddychał szybko. Oparł dłoni na kolanach, schylając się przy tym. Spojrzał na denerwowaną kobietę, która złapała go za włosy.
-
W coś się wpakował, mały gnojku? - srebrnoooka zmrużyła oczy. Przyciągnęła go do siebie. Może i była między nimi różnica wzrostu, ale że chłopak był nieco skulony, to musiała podnieść jego łepetynę -
Jak bardzo masz przejebane, Vincent?-
Hehehehe! - chłopaczek przewrócił oczami.
-
Widzę cię, ty podrywaczu cudzych kobiet! - zza rogu wybiegł wysoki, rosły mężczyzna ubrany jak typowy dres.-
Co spietrałeś się i do dziewczyny uciekłeś? Jak cię zaraz dorwę, pieprzony tchórzu! - jegomość nie żartował. Negatywa energia biła od niego. Łysa łepetyna przyozdobiona była tatuażem o kształcie węża. Niebieskie oczy lśniły płomieniem nienawiści.
-
No naprawdę musiałeś znowu pchać łapy gdzie nie trzeba? - ruda popatrzyła na chłopaka, który przestraszony, z głupim uśmieszkiem próbował skryć się za nią. Pchnęła go jednak przed siebie-
Naważyłeś piwa, to teraz sobie sam z tym radź.- otrzepała dłonie, po czym odwróciła się na pięcie.
-
Waa! Nie zostawiaj mnie! - Vincent miał łzy w oczach -
Sarameda, on mnie rozerwie na strzępy! - młody spojrzał w stronę, z którą biegł rozwścieczony dresiarz.
-
Problemy innych, zwłaszcza twoje, mnie nie interesują. - wsadziła ręce do kieszeni oraz skierowała kroki w przeciwną stronę.
Jegomość złapał Vincenta za kołnierz, a ten zaczął krzyczeć w niebogłosy. Sarameda westchnęła słysząc jak chłopak błaga o litość.
-
Ja pierdole, przypał na całego, aż szkoda gadać. - splunęła na chodnik.-
Normalnie wisisz mi piwo, ślepowronie. - kobieta ruszyła w stronę, dwóch mężczyzn. Już napastnik miał uderzyć zakrywającego się chłopaka, gdy złapała go za ramię, aby odciągnąć od śmiejącego się jak głupi młodzika.
-
Te lalunia, co się kurwa wpierdalasz w nieswoje sprawy? - odepchnięty napastnik wyjął nóż myśliwski. -
Zapłacisz mi za to, mała dziwko! - mężczyzna zaatakował.
Rudzielec cały czas bacznie go obserwowała i nie spuszczała z oczu. Znała wschodnie sztuki walki, więc pierwsze co zrobiła, to wymierzyła porządnego, celnego kopniaka w rękę jegomościa, aby wybić mu niebezpieczne narzędzie. Wytrąciła napastnikowi nóż, który odleciał kilka centymetrów od nich. Dres rzucił się z rękami na kobietę, która zgrabnie unikała wyprowadzanych przezeń ciosów. Łysy był coraz bardziej zdenerwowany, dlatego parowanie ciosów szło Saramedzie gładko. Gdy nadarzył się odpowiedni moment zablokowała dłońmi jego zaciśnięte w pięść dłonie. Wykręciła mu je dość mocno, a z jego ust wydobył się prawie zwierzęcy krzyk. Wyprowadziła celny cios w jego krocze, a kiedy ten zgiął się w pół, ponowiła cios, tym razem w jego twarz. Dało się słyszeć chrupot łamanej kości nosowej. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Kobieta pokiwała głową.-
Idziemy, pierdoło. - rzuciła krótko do nadal, leżącego na chodniku Vincenta.
-
Tak! - czerwonowłosy skinął głową poderwawszy się z chodnika. Ruszył za towarzyszką, która poprawiła okulary.
-------------------------------------------------
-
Długo zamierzasz tak siedzieć? - Vincent usiadł obok siedzącej na chodach prowadzących do kościoła kobiety. Zapalił papierosa, by po chwili przeczesać włosy.-
Noc jest chłodna, lepiej chodźmy do domu.- … - Sarameda nic nie powiedziała. Kantem oka spojrzała na palącego - Zabawne, to już pięć lat. - wstała otrzepując tyłek.
- Co pięć lat? Mówże po ludzku, nie umiem czytać ci w myślach. - chłopak rozłożył ręce na boki kiwając głową na prawo i lewo.
- Pięć lat od kiedy ojciec Marc znalazł się pod murami kościoła. - zabrała fajka z ust rozmówcy, aby samej zaciągnąć się.- Niebo w gębie. - gdy Vincent chciał coś powiedzieć, wepchała mu kalupeta to gęby.
Czerwonowłosy patrzył, jak Sarameda oddala się w stronę, gdzie mieszkał ksiądz.
- Dziwna z ciebie istota… - wypuścił biały dym papierosowy w niebo. Strzepał papierosa, po czym sam ruszył tyłek z zimnych schodków.Sarameda popatrzyła na prawo, potem na lewo dopiero przeszła na przełaj po ulicy. Droga pusta, więc mogła sobie na to pozwolić. Przechadzała się opuszczoną wręcz ulicą. Nie ma to jak obrzeża miasta, które wyglądały jak stare dobre czasy, kiedy to jeszcze Rathelon nie był aż tak rozbudowaną metropolią. Przechodząc obok ciemnego zakątka posłyszała warczenie. Obejrzała się w tamtą stronę i ujrzała rodzinę bezpańskich psów. Dwójka szczeniąt oraz matka. Na widok rudzielca, samica obnażyła kły i zaczęła warczeć. Sarameda wystawiła język, po czym zaszczekała, przynajmniej próbowała udawać psa. Zwierzę zmrużyło oczy po czym wycofało się do tyłu. Kobieta, jak tylko znalazła się blisko miejsca zamieszkania swojego wybawiciela. Spojrzała w górę, na księżyc w pełni. Rozejrzała się dookoła. Nim weszła do środka zawyła do złotej tarczy.
„Stray dogs have they own way of life”Deszcz na dobre zagościł nad miastem. Ludzie tak chętnie nie wychodzili z domów, kiedy nie musieli. Ot chyba, że ma się na myśli tych pracowitych, co to rodziny nie mieli, ani nikogo innego. Zapatrzone w swoją robotę snobistyczne świnie. Nawet na mszy nie było tylu wiernych ile przeważnie bywało. Vincent siedział w jednej z ław, na samym początku. Patrzył jak ksiądz Marc przygasza zapalone świece. Zaiste, człowiek w jego wieku normalnie przesiadywał w wygodnym fotelu, przed telewizorkiem, a on bawił się w bycie klechą, do tego prowadził msze. Miał parę ten człowiek. Czerwonowłosy chciał zapalić fajka, ale po spojrzeniu klechy, szybko zaniechał czynności. Oparł się o oparcie naprzeciwległej ławy.
-
Księżulku, a powiedź mi, jaka jest Sarameda? – patrzył jak ojciec Marc poprawia sztuczne kwiaty, włożone do wysokiego białego wazonu.
-
Ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, chłopcze. Poza tym, nie wiem czy jestem upoważniony do udzielania ci takiej informacji.- mężczyzna przyjrzał się dokładnie kwiatom. -
Chyba naprawdę powinienem pomyśleć o żywych kwiatkach.- - jego głos był pełen spokoju.
-
Czy ty mnie w ogóle słuchasz klecho? - Vincent rozsiadł się wygodniej na siedzisku. -
Chcę wiedzieć, bo pracuję z nią, a nic o niej nie wiem.- zamknął oczy.
Ksiądz popatrzył na czerwonowłosego.
-
Skoro chcesz wiedzieć, myślę, że nie będzie problemu, jeśli uchylę ci rąbka tajemnicy na jej temat. - ojciec Marc spojrzał na śliczny, drewniany ołtarz. Każdy detal był wyrzeźbiony z nieskazitelną precyzją. -
Właściwie, to gdzie ona teraz jest?-
W sumie to nie wiem, gdzie ona jest. Tak jak rano wyszła, tak się nie pojawiła. Wiesz, ona miewa takie dni, że wychodzi na cały dzień, a potem wraca i robi taką kwaśną minę. - Vincent spojrzał na wymalowany, w prawdopodobnie, biblijne sceny sufit. Jego uwagę przykuł upadły anioł, którego skrzydła poplamione były krwią. Miał wrażenie, że widzi w nim swoją towarzyszkę. Posmutniał, kiedy o niej pomyślał.
Sarameda szła ulicami miasta, w ogóle nie zwracała uwagi na to, jak silny padał deszcz. Po szkłach na okularach spływały krople kapaniny. Nie zwracała też uwagi, na ludzi, których mijała, mimo, że ci odwracali głowę, patrząc na nią. Rude włosy na dobre przesiąkły deszczem zmieniając ich barwę na ciemniejszy kolor. Srebrne oczy lustrowały okolicę, jaka znajdowała się przed nią. Strugi deszczu spływały po skórzanym płaszczu zakrywającym czarny, skórzany komplet. Popatrzyła na swoje glany, kiedy wdepnęła w niewielką kałużę.
Zatrzymała się na chwilę, aby poobserwować na swoje odbicie, które się rozmazywało od spadających kropel.
- ”Ile czasu już tu jestem? Jak długo jestem tutaj, na powierzchni?” - dotknęła swojej szyi, a potem spojrzała na nadgarstki, które zakrywały bandaże. - ”Stracone serce…dusza…przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć…” - Sarameda ruszyła przed siebie. Nie mogła teraz patrzeć na swoje odbicie. Starała się zapomnieć o tym, co było kiedyś. To co sprawiło, że jest kim jest.
- To co opowiesz mi o niej, klecho? - Vincent nałożył sobie na talerz kawałek czekoladowego ciasta, którym poczęstował go ksiądz. Siedzieli w małym pomieszczeniu w kościele, gdzie ksiądz mógł sobie odpocząć w przerwie między mszami.
- Pokaże ci coś, co nieco ułatwi mi tłumaczenie pewnych rzeczy. - ojciec Marc podszedł do niewielkiej szafki usytuowanej na końcu pomieszczenia. Zamknięta była na mały kluczyk. Mężczyzna wyjął z szuflady duży segregator. Młody z uwagą przyglądał się jak duchowny podaje mu wielki, żółty segregator. - Przejrzyj go sobie, a wszystkiego się dowiesz. Na pewno, włóczy się więcej takich jak ona.- ksiądz usiadł naprzeciwko Vincenta. Zauważył to przerażenie, jakie namalowało się na twarzy rozmówcy, po otwarciu skoroszytu.
- Ona jest…ona jest… - czerwonowłosemu nie mogło przejść to słowo przez gardło.
- Tak… - twarz ojca Marca wyrażała ból i smutek - Z probówki…
- Ale jak to? To są jakieś żarty, prawda?! - Vincent zerwał się ze swojego siedziska. Widząc, że duchowny pokręcił głową na nie, usiadł. Nie wiedział co powiedzieć, ani jak zareagować. - Ale…ale jak?
- Tak to jest, kiedy ludzie próbują bawić się w Boga. - ojciec Marc spojrzał na zawieszony krucyfiks na ścianie, tuż nad wejściem.-
”Dlaczego tak ciężko odnaleźć to, co utracone? Czy uda mi się odnaleźć serce, duszę oraz uwolnić się od przeszłości?” - Sarameda ciągle myślała o tym, co było kiedyś. Jeszcze ta pogoda, która przypominała jej o tamtym dniu, kiedy to uciekła z tego cholernego instytutu, który kiedyś był jej domem. Spojrzała ukradkiem jak mężczyzna szarpał się z jakąś, niskiego wzrostu osobą, skrytą pod płaszczem.-
”Jaki ten świat jest zepsuty. Na każdym kroku spotykam ludzi nadużywających swojej siły. Nie będę się wpierdalać w cudze sprawy. To nie moja brocha.” - odwróciła głowę, kiedy mężczyzna zerwał okrycie z osóbki. Jej źrenice się rozszerzyły.
Osobą tą okazał się młody chłopiec, który tak jak ona na nadgarstkach miał wszczepione obręcze. Krótkie blond włosy, od deszczu stały się ciemniejsze, wręcz brązowe. Niebieskie oczy były puste, co sugerowało, że chłopiec jest niewidomy. Na lekko opalonej cerze widać było ślady od siniaków. Widać nie raz młodzian porządnie oberwał. Ile mógł mieć lat? Nie więcej jak czternaście albo piętnaście. Jego ubranie było zakrwawione zarówno na plecach jak i spodniach. Czyżby już ktoś zdążył dobrać się do młodego? Sarameda zaatakowała jegomościa, rzucając w niego kamieniem. Mężczyzna miał krótko ścięte czarne włosy, piwne oczy, a ubiór sugerował, że jest to typ bogatej ryby, która uważa, że może mieć wszystko.
-
Co sie wpierdalasz w nieswoje sprawy, dziwko? - krzyknął do niej mrużąc oczy.
-
… - kobieta nic nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła, z jednej z ukrytych kabur, pistolet, colta 1911. Podeszła do chłopca, wzięła go za rękę. Nie zdejmowała mężczyzny z celownika. Ten podniósł ręce do góry i pozwolił aby zabrała dziecko ze sobą.
-
Co to są te wszystkie wzory? - Vincent przeglądał dokumentację medyczną. -
Rozumie coś ksiądz z tego? - niebieskie oczy patrzył to na rozmówcę, to na papiery.
-
Nie do końca…lepiej jak ci sama o tym opowie, kiedy wróci. - ojciec Marc zamknął segregator-
Nie mów jej, że ci pokazywałem jej papiery, a przynajmniej ich część.-
Czyli to nie jest wszystko? - chłopaczek patrzył ze smutkiem na księdza -
Chyba zaczynam rozumieć, czemu dość często znika na całe dnie. - Vincent na poważnie martwił się o Saramedę.
-------------
-
Pochwalony - Sarameda weszła do kościoła, trzymając na rękach chłopca. Ten był przerażony i przytulał wybawicielkę. Vincent i ojciec Marc spojrzeli na nią.
-
A to co za dziecko? - Vincent wybaczył oczy, kiedy rudzielec przeszła obok niego.
-
Ojczulku zajmiesz się dzieciakiem? - posadziła blondyna na pierwszej ławie. Ten skulił się, próbując ogrzać.
Ksiądz skinął głową, po czym zaopiekował się chłopcem. Wziął go na ręce, aby po chwili udać się do małego pokoju. Tam zajął się powierzchownymi ranami dziecka. Sarameda nic nie mówiła, tylko spojrzała na Vincenta. Skierowała kroki w stronę wyjścia. W momencie kiedy otworzyła drzwi, oberwała w klatkę piersiową z dubeltówki. Vincent przeraził się widząc, jak kobieta upadła na zimne, kościele kafle. Czerwonowłosy podniósł ręce do góry, widząc mężczyznę którego wcześniej spotkała.
- Gdzie ten bachor? Zapłaciłem za niego uczciwą cenę, a ta pizda mi go odebrała. - jegomość wszedł do kościoła. Popatrzył na leżącą, przy okazji kopnął ją z całej siły. - Kto przywłaszcza sobie moje rzeczy, zostaje trupem. - elegant uśmiechnął się obleśnie. - A teraz gadaj szczylu, gdzie mój zakup.
- Sarameda! - towarzysz rudzielca chciał do niej podbiec, ale został zatrzymany przez napastnika.
Ksiądz, który skrył się w niewielkim pomieszczeniu, przytulał chłopca. Słyszał wystrzał, nie podobało mu się to. Wiedział, co za niedługo się stanie.
- Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie jest gówniarz? Dobrze, z chęcią odstrzelę ci ten łeb. - napastnik przystawił Vincentowi dubeltówkę do głowy. Ten zamknął oczy, był pewien, że zaraz skończy swój żywot. - Żegnam szanownego pana. - bogacz już miał pociągnąć za spust, kiedy posłyszał strzał. Z jego czoła wypłynęła krew, a on upadł bezpośrednio na przerażonego Vincenta.
- Co za pierdolony fajfus. – Sarameda stała z wyciągniętą ręką, w której trzymała broń, stała cała we krwi. - Nakurwia mnie każdy kawałek ciała. - schowała colta to kabury. Kobieta zaczęła się dusić, po czym wypluła śrut. -Kurwa, z tydzień będę się leczyć przez tego kutasa.
-… - Vincent wyglądał tak, jakby zobaczył ducha. - Ale…ale jak…?
- …Kiedyś się dowiesz… - wypluła jeszcze trochę śrutu, po czym wyszła z kościoła zostawiając zdezorientowanego chłopaka.„Stray dogs always have somebody from they past”Postanowiła urządzić sobie spacer. Miała dość wrażeń jak na jeden dzień. Udała się w swoje ulubione miejsce. Niewielki mostek, nad stawem w jednym z parków. Oparła się o barierkę. Popatrzyła na swoje odbicie. Dotknęła swojej szyi, zamknęła do tego oczy. Usłyszała skowyt psów, a przez chwilę, widziała obraz przypominający o tym, co było kiedyś. Wilk o czerwonych oczach, który jakby wbiegł w nią. Zakryła rękami oczy, po czym upadła na Kolna.
- Kurwa mać! -zacisnęła mocniej powieki. Jakby tego było mało, usłyszała coś czego nienawidziła, coś co sprawiało, że zaczynała popadać w paranoję. Odgłos pewnego rodzaju dzwonka. Zakryła ręką uszy. - Niech to się wreszcie skończy! - zacisnęła mocniej zęby. Tak bolało. Miała wrażenie, że ból zaraz rozerwie jej głowę.
Poczuła jak ktoś uderza ją w głowę. Chwila nieuwagi, dekoncentracja może prowadzić do wszystkiego. Zwłaszcza do pozwolenia, by ktoś zabrał nas do miejsca, w którym nigdy nie chcielibyśmy się znaleźć, jeśli mamy fobię na zamknięte pomieszczenia. Otworzyła oczy. Była w jakimś małym kontenerze. Żadnej możliwości wyjścia, tylko małe światełko, które wpadało przez niewielki otwór. Zaczęła panikować. Źrenice się jej rozszerzyły. Nerwowo dotykała ścian. Po chwili zaczęła uderzać pięściami w metalowe ściany, które wywoływały echo.
- Spokojnie, piesku. - posłyszała męski głos, który znała aż za dobrze. Usiadła w kącie, podkulając nogi. - Zabawne, kiedyś byłaś zupełnie inna, co się z tobą stało? Aż tak bardzo spodobało ci się ludzkie życie, piesku? - głos nie przestawał mówić. - Czemu uratowałaś tego chłopca? Dlaczego? Przypomniał ci…o nim, prawda? - tonacja wypowiedzi zmieniła się na bardziej kpiący.
Na te słowa, ruda wyciągnęła pistolety i zaczęła strzelać, tam gdzie zdawało jej się, że słyszy głos.
- Daruj sobie piesku. - po wypowiedzianych słowach, drzwi od kontenera otworzyły się. - Chodź do mnie, moja psinko.
Sarameda wybiegła przerażona ze swojego więzienia, kiedy to została złapana za szyję. Zadrżała, do tego nie mogła się ruszyć, sama nie wiedziała dlaczego. Tuż obok niej, stał białowłosy mężczyzna, włosy zapewne miał utleniane. Zielone oczy patrzyły na nią z uwagą, a na wąskich ustach widniał kpiący uśmieszek. Ubrany był w czerwony garnitur, spod którego wystawała biała koszula oraz tego samego koloru co odzienie wierzchnie, krawat. Przysunął swoja twarz do jej ucha, tak aby szeptać do niej.
- Ach, ta twoja delikatna skórka, taka gładka i mięciutka. Czemu ukrywasz to, co masz na szyi? - jednym zgrabnym ruchem, zerwał z jej szyi sztuczna skórę. Światu ukazała się metalowa obręcz, przypominająca tą samą, którą miał uratowany przez nią chłopiec.-Ten mały…jest taki sam jak ty…- polizał jej policzek - Maszyna wojenna, którą można zabić porządnym strzałem w głowę.- zacisnął uścisk na jej szyi - Do twarzy ci z tą obróżką, wiesz? Jak to się stało, że jedna z moich perełek, musiała dopuścić się takiej zbrodni przeciwko ojcu co? - pocałował ją w policzek- Mały potworek, który dzięki inżynierii genetyczne dostał zdolność regeneracji ran…szybkość…siła…wytrzymałość…w tym przewyższacie ludzi, prawda? Ale macie też słabe strony…wolna wola, silniejsze odczuwanie emocji, fobie, wrażliwość na choroby…prawda? - zacisnął uścisk tak mocno na jej szyi, że zaczęła się dusić-Podatność na choroby i do tego krótkie życie…czekaj…ile ci jeszcze zostało…pięć, dziesieć lat? - pchnął ją, więc upadła na kolana. Próbowała złapać oddech. Oddalił się nieco od niej - A to wszystko dzięki zabawie genami i specjalnemu rdzeniowi…Rdzeń Adama…
- Khe! Khe !- Sarameda zaczęła kasłać. - Odpierdol się Cain!wymierzyła pistoletem w niego, ale ręce jej drżały - Słyszysz? Odpierdol się pomiocie piekielny!
- A ty to niby nie pomiot piekielny? Jesteśmy tacy sami, nie zapominaj o tym siostro. Tylko jest między nami małą różnica. Ja jestem po tej wygranej stronie, ten lepszy, mądrzejszy idealniejszy! - Cain rozłożył ręce - To ja mam biblijne imię, a moje przeznaczenie, jak i twoje niedługo się wypełni, więc ciesz się spokojem póki możesz. - posłał jej buziaka, po czym zniknął w odmętach mroku.
- He…hehehehe! - zaczęła się śmiać. Zakryła rękami twarz. Trwała w takim amoku kilka minut po czym spojrzała w niebo-Cain! Pierdolony skurwysynie! Zabiję was wszystkich i poślę o piekła, tam gdzie wasze miejsce!Sarameda wróciła do domu w grubo po północy. Ojciec Marc dawno już spał, Vincent też, przynajmniej tak się wydawało. Otworzył oko, jak usłyszał, że ruda wróciła. Rzuciła niezgrabnie płaszcz, aby szybko udać się do łazienki. Jak tylko znalazła się pod prysznicem, spojrzała na swoje nadgarstki, a potem dotknęła odkrytej obręczy na szyi. Usiadła na klęczkach pod prysznicem. Skuliła się. Zamknęła oczy.
Znowu to samo, bestia ukryta w niej odezwała się. Czuła jak wzbiera się w niej chęć mordu, zupełnie jak wtedy, jak tamtego dnia, kiedy zabiła swojego syna oraz swojego chłopaka. Wyszła spod prysznica. Spojrzała na swoje odbicie. Tak, była potworem, który został stworzony, właśnie po co? Na wojnę? Jeśli tak to jaką? A może żeby eliminować ludzi takich, którzy za dużo wiedzą? Prawdopodobnie niedługo się tego dowie. Wyszła z łazienki. Zdziwiła się, jak zobaczyła Vincenta, który czekał na nią. Okrył ją kocem, żeby nie zmarła od spania w samej koszuli nocnej. Ułożył się na łóżku tak, aby mogła przytulić się do niego. Przez to, że widział te dokumenty na jej temat, było mu jej szkoda. Jak można było stworzyć kogoś do takich celów, czy ludzie naprawdę aż tak bardzo dążą do tego, żeby dosięgnąć ręki Boga? Westchnął tylko, jak zauważył, że Sarameda śpi. Zaczął się zastanawiać ile takich osób jak ona spłodzili i ile jeszcze spłodzą? Czy jej problemy ze zdrowiem, kiedy chorowała to za dwoje. Nawet przy zwykłym zatruciu wyglądało tak, jakby zaraz miała umrzeć. Czym to było spowodowane? Nigdy nie poszła do lekarza. Postanowił, że spróbuje jej pomóc, za wszelką cenę, nawet jeśli miałby przypłacić to życiem. Odgarnął rude kosmyki włosów z jej twarzy. Złożył pocałunek na jej czole, po czym zasnął przytulając ja do siebie.
„Stray dogs were born too”Strefa 51 to najbardziej tajemnicze miejsce, które cały czas jest na językach każdego człowieka. To na jego temat pojawiają się niezliczone historie, które rząd potrafi w eleganckim stylu obalić. Może wysoko postawieni urzędnicy mają powody, aby negować plotki? Oczywiście, że ma, bo gdyby pewne rzeczy, wyszły na jaw, to sytuacja w świecie radykalnie by się zmieniła. Wszystko zaczęło się od czasów drugiej Wojny Światowej, kiedy to zarówno Niemcy jak i Amerykanie, kolejny raz prowadzili eksperymenty na ludziach. Oczywiście, każda ze stron robiła to w inny sposób, jedni robili to łagodniej inni no cóż…Jednak najbardziej brutalnymi okazali się nie komunistyczni osobnicy, lecz alianci, którzy to potrafili świetnie maskować swoje zabawki. Tajemnicze znikania ludzi, wojskowi, którzy potrafili wytrwać na terenie wojennym więcej czasu niż normalni ludzie. Ot przecież to, według rządu, były zwykłe ćwiczenia wojskowe. Im więcej człowiek trenuje, tym sprawniejsze jest jego ciało. Prawda jednak była zupełnie inna niż się wszystkim wydawała. W jednym z laboratoriów, przez te wszystkie lata, naukowcy pracowali nad udoskonaleniem ludzkiego kodu genetycznego. Słynny kod DNA, który to od zawsze fascynował ludzi. Dlaczego to właśnie ten kwas matka natura wybrało jako nośnik informacji genetycznej o organizmach? Czy jest możliwość, aby poprawić nasz kod genetyczny? Nad tym, głowili się alianccy naukowcy. Pracowali w pocie czoła, jednak żeby dokładniej zgłębiać tajemnice DNA musieli mieć swoje myszki eksperymentalne, dlatego testowali specyfiki, które miały ulepszać kwas deoksyrybonukleinowy, zlecali porywanie wybranych osobników ludzkich, oczywiście zaczęło się od zwierząt i roślin, oraz na żołnierzach, za czasów wojny. Jednak eksperymenty te kończyły się fiaskiem a osoby, albo umierały w straszliwych męczarniach albo zostawały kalekami, przeważnie umysłowymi, do końca życia. W pewnym etapie ilość zgonów była tak wielka, że na kilka lat zaprzestano badań. Jednak, gdy sytuacja się uspokoiła powrócono do nich, a dokładniej w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym. Naukowcy doszli do jednego najważniejszego wniosku, iż kodu DNA, żywej istoty nie jest łatwo zmienić, a co by było gdyby zmienić dopiero co powstający i formujący się kwas deoksyrybonukleinowy? Dzięki podobnym działaniom jak przy procesie In vitro, jajogłowi postanowili bawić się kodem płodów które jeszcze się nie narodziły. Do tego jednak potrzebowali przeważnie kobiet, najlepiej z różnych części świata. Nie ograniczali się już tylko do Stanów Zjednoczonych, Kanady, ale przenieśli się na inne kontynenty. Porwania zostały przypisywane łowcom organów, gdyż wybierano przeważnie młode osoby. Okazało się z czasem, że i mężczyźni są jak najbardziej potrzebni, dlatego uprowadzali na przemian, regularnie, uprowadzali wybrane osobniki. W bardzo prosty sposób, wybierali tych z silnymi genami. Naukowcy rozprzestrzenili się po całym świecie, wraz z agentami, przedostając się do medycznych miejsc pracy, dlatego mieli łatwy dostęp do wszelakich informacji czy próbek. Mieli sporo pracy, gdyż z grupy określonej liczby osób, wybierali, przez chociażby pobranie krwi tych najlepszych. Próbki krwi zamiast zostać wysłanymi do specjalistycznego laboratorium, były wysyłane bezpośrednio do tajnych laboratorium w danym obszarze, a potem dane te przesyłane do głównej siedziby w strefie 51. Naukowcy, dzięki specjalistycznemu wyposażeniu manipulowali kodem DNA. Zabierali wybrane fragmenty odpowiadające za szybkość, wytrzymałość oraz siłę, na te lepsze, które dawały większą zdolność wymienianych cech. Musieli jednak zapewnić takim płodom rozwój, dlatego najpierw zapładniali porwane kobiety, zamykając je w oddzielnych pomieszczeniach. Prowadzili notatki, obserwacje, jeśli która chorowała natychmiast przystępowano do badań. Większość kobiet umierała, gdyż organizmy nie umiały sobie poradzić z płodem, który wywoływał reakcje alergiczne, w takim stopniu, że kobiety traciły siły, a nie mające woli życia, poddawały się lub popełniały samobójstwa, na wszelakie sposoby. Naukowcy postanowili zbadać, cykl po cyklu, jak wygląda macica w każdym etapie ciąży, tylko po to, aby w końcu, metodą prób i błędów stworzyć pierwszą sztuczną macicę. Z początku było sporo niestabilności, ale doprowadzenie do perfekcji nie stanowiło problemu, gdyż rząd nie szczędził pieniędzy na owe przedsięwzięciem. W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, narodziły się pierwsze kilkaset dzieci ze zmanipulowanym DNA. Każde z nich, zostało oznakowane specjalnymi tatuażami. W między czasie, kiedy to naukowcy, będąc przekonani, że wszystko co do tej pory robili, miało wspomóc ludzi, w czasie choroby przekonali się, że był w tym głębszy sens. Wyścig zbrojeń, mimo zakończonej wojny nadal trwał. Amerykanie, Niemcy oraz Rosjanie przodowali w zabawie, ale kiedy na scenę wkroczyła Korea z Japonią oraz Chinami, alianci poczuli się zagrożeni, dlatego równolegle, do projektu ulepszania DNA nakazano pracę nad innym eksperymentem o nazwie „Dzieci Adama”. Badania te polegały na jeszcze większej manipulacji kodem oraz ingerencją w ośrodki mózgowe, czy może raczej samego mózgu. Do tego potrzebni byli dużo bardziej doświadczeni inżynierowie medycyny dlatego ściągnięto ich aż z Japonii. Amerykanie oraz Japończycy, podpisali potajemny pakt militarny, dzięki któremu w razie potrzeby oba państwa, w czasie wojny miały się wspierać. Mimo wcześniejszych konfliktów pomiędzy krajami, obie strony zgodziły się, dochodząc do wniosku, że razem są jeszcze potężniejsi niźli osobno, a skoro potrafili dojść do ustępstw oraz wzajemnych udogodnień wszystko poszło gładko. Naukowcy stworzyli specjalne obręcze- dwie na nadgarstki oraz jedna na kark, która była jakoby tą główną częścią. Specjalne połączenia, które miały wywołać pewne zmiany w funkcjonowaniu mózgu nazwano Rdzeniem Adama. Należało wszczepić takowe obręcze osobie, która ukończyła pewien etap rozwoju, ale nadal nie potrafili określić, który to dokładnie moment. Eksperyment wiele razy zawodził, ale w tym samym czasie, kiedy pierwszy eksperyment się powiódł, ten również zakończył się sukcesem. Prezydenci obu państw zadecydowali, że kiedy tylko nadarzy się okazja, wezmą to co zostało stworzono, a najprościej mówiąc ludzie genetycznie zmodyfikowani. Japońscy naukowcy, badali zdolności regeneracyjne ludzkiej wątroby, która tak perfekcyjnie wracała do stanu pierwotnego, pod warunkiem, że nie wpływały na nią zbyt duże negatywne działania. Wiele lat zajęło naukowcom dojście jaka część odpowiada za jej regenerację. Oczywiście wszystko to miało związek z funkcjonowaniem mózg oraz niektórych komórek wraz z bakteriami, które od zawsze zamieszkiwały organizmy żywe. Naukowcom udało się połączyć to ze sobą tworząc, „Rdzeń Adama”. Jednak, aby to wszystko funkcjonowało, trzeba było specjalnych połączeń neuronowych, w których zaczęły mieszczka owe bakterie. Jak się okazało, nie było to nic trudnego, a na samym końcu potrzebne były osobniki, którym należało wszczepić owe cudeńko.
Tak też się stało. Jak tylko naukowcy pracujący nad projektem „Dzieci Adama” otrzymali informację, że większość modyfikantów jest na tyle wyrośnięta, że mogą zostać przejęci. W ten czas, w laboratoriach w strefie 51, naukowcy odkryli, że osoby, którym zmieniono kod genetyczny są bardziej podatne na zwykłe ludzkie choroby. Katar, przeziębienie to dla nich poważna bolączka, zaś poważniejsze choroby, eliminują ich na długie tygodnie, ba nawet miesiące Okazało się też, że mają krótszą żywotność niż ci prawdziwi ludzie. Mimo to, pozwolili tym ludziom zamieszkać wśród innych. Wszczepiali im odpowiednie chipi, rejestrowali ich, wyrabiając dokumenty. Każdy z tych ludzi, miał normalne życie, ale do czasu. W roku dwutysięcznym trzecim zaczęły się łapanki tych innych. Znowu zaczęły się masowe porwania, a naukowcy, którzy w jakikolwiek sposób, zbliżyli się do drugiej prawdy, zostali eliminowani w trybie natychmiastowym. Koniec końców rząd uznał, że trzeba zastraszyć tych drugich, aby nie próbowali ochraniać swoich dzieci. Nie Mieli wyjścia, musieli stosować się do zaleceń, pod groźbą zamordowania ich bliskich. Ci biedni ludzie, nie mieli wyjścia, wiedzieli jaką krzywdę wyrządzają tym, których powoływali do życia. W projekcie „Dzieci Adama” wszystko zdawało się być idealne, ale tak nie było. Ingerencja bakterii w mózgu wywoływała niepohamowane napady agresji, które kończyły się w momencie kiedy dana jednostka albo utraciły siły od nadmiaru agresji, albo zamordowała określoną liczbę ofiar, dla każdego liczba ta była inna albo była uspokajana przez spokojny ton głosu. Wpłynęło to także na funkcjonowanie emocji, jedni nie mieli ich w ogóle inni mieli tak silną empatię, że popadali w obłęd, a niektórym emocje te potrafiły zmieniać się jak koło fortuny. Aby uniknąć tego, że eksperyment wymknie się spod kontroli, alianci wpadli na pomysł, jak zaspokajać rządze takich ludzi. Zaczęli poddawać ich morderczym treningom. Wiele razy przeżywali swoją śmierć, ale najgorsze było to, w jaki sposób ich trenowano. Musieli walczyć między sobą, a tylko najsilniejsze osobniki potrafiły przetrwać. Z początku regeneracja zdawała się być idealna, ale okazało się, że jeden solidny cios, przeważnie strzał, wyprowadzony w głowę uśmiercał jednostkę. Powoli, z każdym rokiem okazywało się, że owe istoty, mimo pewnych walet i swoich fobii oraz lęków stawały się maszynkami do zabijania, wręcz na zawołanie. Agresja sama przychodziła, ale coraz większa liczba z nich, zaczęła walczyć wewnętrznym potworem, który jawił się w myślach jako czarny wilk o czerwonych oczach, który pożerał ich, a oni jedyne co pamiętali to ciemność. To, że zaczęli ze opierać się bestii zaczęło być niewygodne dla osób pracujących nad projektem, ale naukowcy zapomnieli o jednej ważnej rzeczy, że chęć zemsty, rodząca się gdzieś w środku była całkiem realna, bo przecież ile można znosić znęcanie się psychiczne, fizyczne, prowadzenie eksperymentów na przeważnie przytomnym obiekcie badań? Każdy miałby w pewnym momencie dość, a już zwłaszcza wtedy kiedy na pożarcie rzucają ci własną rodzinę.
Sarameda nie była jedyną, którą w taki sposób oszukano. Potrafiła znosić te wszystkie rzeczy, tylko dlatego, że udało jej się, w tych spartańskich warunkach założyć rodzinę. Nie było problemu, aby kobiety mogły rodzić dzieci, w sumie to pozwalano im na to, dlatego, że silne geny automatycznie przechodziły z rodziców na dzieci. DNA się rozdzielało, więc czasami nie potrzebowali tych gotowych ludzi, z innego laboratorium. Gdyby naukowcy wiedzieli, że stworzą potwory, które w niektórych przypadkach obrócą się przeciwko nim, pomyśleli by dwa razy nad tym co robią, bo brak szacunku i traktowanie kogoś jak śmiecia do niczego dobrego nie prowadzi. Sarameda była z tych osób, które nazywano perełkami. Zabijała szybko, bezboleśnie, no chyba, że miała taki rozkaz odgórny, aby było inaczej. Należała do tych osób, która nauczyła się kontrolować swoją bestie, co nie bardzo spodobało się inwestorom w owy eksperyment. Tego dnia straciła wszystko. Zabrali jej to co kochała. Najpierw rozdzielili ją od rodziny, a potem doprowadzili do stanu furii, z resztą, w tym samym czasie zrobili to z innymi osobami. Kobieta miała wtedy dwadzieścia lat, dziecko urodziła dość młodo, ale wtedy to było mało istotne. Zamknęli ją w specjalnym pomieszczeniu, gdzie odbywały się treningi. Będąc w amoku nie kontrolowała się, dopiero kiedy nerwy, złość opadły zorientowała się co zrobiła. W przypływie gniewu, zabiła swoje dziecko oraz można by rzec męża. Wtedy bestia pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie mogli jej i innych, których potraktowano w taki sposób, zatrzymać. Bunt, bo inaczej tego nie można nazwać rozszedł się po całym, zamkniętym laboratorium. Tym, którym udało się uciec skryli się w miastach, aby wtopić się w tłum ludzi żyjących normalnym życiem.
Potomek twórcy projektu, nakazał odbudować laboratorium, aby kontynuować projekt. Postanowił, że da uciekinierom żyć, ale nie pozwoli zapomnieć o swojej przeszłości i tego, w jakim celu zostali stworzeni. Ci, którzy pozostali wierni Ojcu, zamieszkali w Podziemiu, tam gdzie się urodzili. Powstała nowa siedziba, główna kwatera czy może nowy dom dla tych innych. Eksperyment cały czas jest kontynuowany, a maszyny wojenne, zamieszkują miasta, żyją pomiędzy zwykłymi ludźmi .
Buntownicy dostali miano Bezpańskich Psów. Dlaczego? Uciekli od swoich właścicieli, postanowili żyć na własny rachunek, po swojemu niczym wygłodniałe psy, które może kiedyś ktoś przygarnie. Sarameda miała o tyle szczęście, że natrafiła na kogoś, kto ją przygarnął, ktoś komu będzie wierna do końca żywota, niczym pies, którego zabrano z ulicy, kiedy uciekł od niedobrego właściciela lub zgubił drogę do domu, a pod nos podstawiono miskę z żarciem i wodą.
„Stray dog and crazy gunner”Rude włosy tańczyły w rytm wiejącego wiatru. Pojedyncze kosmyki okalały smukłą twarz skierowaną stronę centrum wielkiej metropolii. Kobieta, ubrana w skórzaną srebrną kurtkę, z ozdobnym futerkiem na kołnierzu oraz mankietach stała na dachu budynku, w którym teraz znajdował się jej dom. Czarne rurki okalały jej długie nogi, a metalowe płytki na tylnych częściach glanów, odbijały promienie wschodzącego słońca. Srebrne oczy, skryte za okularami przeciwsłonecznymi. patrzył z uwagą na przelatujące wrony. Ptaki, nie ma to jak wolność. W sumie ona, teoretycznie też była wolna.
-
Sarameda! - czerwonowłosy chłopak, ubrany w niebieską jeansową kurtkę, białą bluzkę oraz jeansowe spodnie, dopasowane pod kolor wierzchniego okrycia. Białe adidasy idealnie pasowały kolorystycznie z koszulką. Chłopak miał w buzi fajka, którego już w połowie wypalił. Niebieskie oczy lustrowały stojącą. -
Siemaneczko. - podniósł rękę na przywitanie.
-
Znowu się spóźniłeś, fiucie jeden. - odwróciła się w stronę Vincenta. -
Jak tak dalej pójdzie, to w tym twoim zacnym tyłku zamontuję budzik. Wtedy się nie spóźnisz.- zmierzyła wzrokiem palacza.
-
Odpieprz się od mojego tyłka, chyba, że tak bardzo chcesz poznać jego miękkość. A puszczaj! - niebieskooki zaczął machać rękami, gdy rozmówczyni złapała go za poły ubrania -
Byłem u Ciocia Annco. Powiedziała, że ma robotę dla nas. - jak został puszczony otrzepał ubranie.
-
Co tym razem? Zdrady, tajemnice rodzinne?-
Nie, nie. Myślę, że to cię zainteresuje. - chłopak wyciągnął z kieszeni kurtki kilka zdjęć -
Popatrz tylko sama.Jak zobaczyła fotografie, jej źrenice rozszerzyły się. Złapała Vincenta za kołnierz.
-
Idziemy, w trybie natychmiastowym.---------------------
-
Jakim cudem, dwójka takich jak wy, wdarła się do mojej siedziby, rozwaliła moją ochronę i do tego rozpierdoliła moich ochroniarz?! - mężczyzna, ubrany w długi płaszcz, przyozdobiony różowym futrem, skrywający pod spodem złoty garnitur. Jego czerwone lakierki błyszczał od lampy zawieszonej pod pozłacanym suficie. Jego piwne oczy umalowane były czarną konturówką, jak u kobiety. Na rękach miał złote rękawiczki.
Sarameda i Vincent skrępowani na dłoniach skórzanym paskiem o wielkich srebrnych klamrach. Stali naprzeciwko jegomościa, a dookoła nich stało dziesięciu chłopa. Oboje przyglądali się temu umalowanemu, przywódcy gangu.
-
Czemu na to pozwoliłaś? - Vincent zmierzył wzrokiem rudzielca -
Moglibyśmy ich załatwić bez problemu, ale nie ty rozłożyłaś ręce na boki! - chłopak zamilkł, kiedy Sarameda spojrzała na niego kantem oka.
-
Zaimponowaliście mi. - jegomość podszedł do nich -
Przyłączcie się do nas.-
Wypchaj się złamasie. - rudzielec rzuciła krótko. -
Z resztą, nie chciałabym pracować, dla takiego umalowanego, zadufanego w sobie pajaca.-
Nawet nie przemyśleliście sprawy. Poza tym…chyba coś nas łączy, złotko. - pokazał jej zdjęcie, którym pomachał przed nosem rozmówczyni. -
Swoją drogą, twój znajomy ma ciekawą broń. - schował to co trzymał w dłoniach, po czym obejrzał pistolet DX 1445s o złotawym kolorze.
Temu wszystkiemu przyglądał się Cain. Obserwował cała sytuację z bezpiecznej odległości. Obok niego siedziała pięcioletnia dziewczynka.
-
To jest moja siostrzyczka? - dziewczynka miała czerwone oczka, ubrana była w różową gotycka sukieneczkę, a jej długie kremowe włoski przyozdobione były białą kokardą. Tej samej barwy co ubranko miała buciki na lekkim obcasiku. Przytulała pluszowego misia.
-
Tak. - mężczyzna oblizał usta -
Pokaż na co stać, a następnym razem, to ja stanę na twojej drodze. - zaśmiał się, głaszcząc stojąca obok dziewczynkę.
-
Co powiesz na to, że przyprowadzę te dzieciaczki do siebie, a potem się zabawimy? - mężczyzna nadal oglądał złoty pistolet.
-
Wali mnie to, rób sobie co chcesz. - Sarameda uniosła jedną brew. Vincent, na jej słowa odsunął się lekko w bok.
-
… - jegomość skrzywił usta w dziwnym grymasie -
Te, czerwonowłosy, ona tak zawsze? Wyłączona emocjonalnie babka? Przecież z takim czymś to nawet nie da rady porządnie w łóżku pobrykać. - wycelował DX 1445s w Vincenta -
Bądź co bądź, powinnaś się bardziej przejmować. Wasze położenie, jest jakby to powiedzieć, troszkę do dupy.-
Ja pierdolę. Ja chcę tylko w pokoju odwalić swoja robotę, a potem iść do domku, władować się pod ciepłą kołderkę. Potem włączyć telewizorek, popatrzeć na to, co pierdolą politycy popijając gorącą czekoladkę. Jednak nie, nie jest mi to dane… - ruda zaczęła mówić -
…co ciągle ktoś rozpierdala moje plany.-
W każdym razie, najpierw pozbędę się was, a potem zabawię się z dzieciaczkami. - napastnik uśmiechnął się i nacisnął na spust.
Sarameda zasłoniła Vincenta, dzięki swojemu refleksowi. Ona upadła na podłogę, gdyż oberwała w prawe ramię. Krew pociekła po ubraniu. Czerwonowłosy zaczął się nerwowo śmiać.
-
A temu co się stało? - mężczyzna dał krok do tyłu, widząc jak śmiejący się uśmiecha się jak idiota niebieskooki zaczął biec w jego stronę. -
Co do kurwy nędzy się dzieje?! - upuścił pistolet kiedy Vincent wgryzł się w jego szyję, po czym wyrwał mu kawałek mięsa. -
Ja pierdole! - laluś złapał się za krwawiącą szyję.
-
Trzymaj się z dala od mojej broni, zasrany popaprańcu! - Vincent złapał swojego świecącego DX 1445s.
Sarameda rozerwała więzi, uśmiechając się. Rana nieco się zasklepiła, na tyle by mogła bez problemu zaatakować najbliższego przeciwnika porządnym kopniakiem z dołu w sama szczękę. Dało się słyszeć chrupot łamanych kości. Kobieta chwyciła, za swoje pistolety, które trzymał jeden z dezorientowanych przeciwników. Nim przerażeni ludzie umalowanego mężczyzny oprzytomnieli i zaczęli dobywać broni, ruda wyeliminowała dwóch najbliżej stojących celnymi strzałami w klatkę piersiową. Vincent zaś zdjął najbliżej stojącego. Przeciwnicy zaczęli strzelać do broniących się. Białooka oberwała w lewą nogę oraz została muśnięta w lewy bok, zaś jej towarzysz oberwał w lewe ramię, ale i tak większość skupiła się na kobiecie. Ta zaczęła biec, jak tylko napastnicy zaczęli przeładowywać broń, w stronę czerwonowłosego. Jednym sprawnym ruchem uwolniła go z więzi, po czym odwróciła się w stronę przeciwników. Oboje uśmiechnęli się do siebie, a następnie zaczęli strzelać w ostałych ludzi.
-
Kurwa! Zabijcie ich! - przywódca był blady, wykrwawiał się na dobre. Najwidoczniej Vincent uszkodził mu tętnicę szyjną -
Ratujcie mnie! Gdzie wy uciekacie!? Wracajcie tu tchórze! - mężczyzna widział jak jego ranni ludzie biorą nogi za pas. Odwrócił się w stronę dwójki strzelców. Zauważył, że rany dziewczyny powoli zaczęły się zasklepiać -
Matko przenajświetsza! Kim ty jesteś? - wiedział, że niedługo wykorkuje.
-
Bezpańskim Psem, który potrafi gryźć, kiedy ktoś go wkurwi. - Sarameda przeszła obok. Poluźniła zabezpieczenia od magazynków, gdyż te były puste. Te opadły na podłogę wywołując cichy brzdęk. Załadowała nowe magazynki do swoich coltów. Skinęła do Vincenta, żeby został.
- Daj spokój, ja się dopiero rozkręcam! - niebieskooki również przeładował broń. -
Chce więcej krwi! - oblizał usta, p o czym wybiegł z pomieszczenia.
-
Pojebaniec, znowu będzie marudzić, że go rany napierdalają. - wyszła za Vincentem, który gdzieś jej zniknął w korytarzu. Rozejrzała się dookoła.
Miała się cały czas na baczności, w końcu jeszcze gdzieś tutaj byli ludzie tego clowna, który to myślał, że epicko wygląda w tym swoim złotym wdzianku. Musiała znaleźć te dzieciaki ze zdjęcia. Były takie same jak ona. Widocznie uciekły, kiedy nadarzyła się okazja, ewentualnie coś znowu z eksperymentem poszło nie tak i po prostu sprzedali je jak rzecz. Zacisnęła pięści na coltach. Nagle usłyszała czyjeś kroki za sobą. Odwróciła się i ujrzała Caina, który właśnie wystrzelił do niej. Oberwała kilka kul w klatkę piersiową. Upadła na podłogę. Strzelec podszedł do niej. Złapał ją za szyję po czym podniósł.
-
No wiesz co, nie tego cię nauczono, prawda, siostro? - władował w nią kilka dodatkowych kul. -
No dalej, pokaż kiełki piesku! Zacznij szczekać!-
Zamknij ten jebany ryj! - Sarameda oblizała zakrwawione usta, a następnie zasadziła mu celny cios z główki. Przeciwnik puścił ją, a ona dobyła swoich broni. Wymierzyła dwa razy w Cain’a. -
Zdechniesz! - wymierzyła kolejna salwę.
-
O to mi chodziło siostro! - Cain dobył drugiej spluwy, ukrytej w połach swego garnituru. Oboje mieli ten sam rodzaj broni. Także oddał kilka strzałów w jej stronę. -
Dawaj piesku! Hau! Hau!Oboje porządnie się zranili. Sarameda splunęła krwią na ziemię, zaś Cain wypluł kilka kul na podłogę. Skończyły im się naboje, wiec odrzucili colty na podłogę.
-
Pamiętasz to morze krwi, jakie za sobą zostawiłaś? Głowa twojego dziecka była pełna bólu, że własna matka je zamordowała! - Cain patrzył na kobietę -
Czemu uciekłaś? Czemu się przeciwstawiłaś? Miałaś tam wszystko! Absolutnie wszystko!-
Zamknij się śmieciu! - krzyknęła -
Czego ty ode mnie chcesz? Daj mi wreszcie żyć!-
O nie moje kochanie, nie będziesz mieć tak łatwo w życiu. Pamiętaj, że nadal masz ojca. - Cain zmrużył oczy -
Mam rozkaz, aby sprowadzić cię przed obliczę ojca, Wolfganga Gerharda. I nie mam zamiaru go zawieść siostro!-
Ten chuj jeszcze dycha? Zabawne. Skoro tak bardzo chce mnie zobaczyć, niech ruszy swoje tłuste dupsko z podziemi, żeby się ze mną spotkać. Nie musisz mnie prowadzić do niego za łapki. - uważnie patrzyła na Cain’a -
Ale jak tak bardzo chce, to mogę się przejść do niego w odwiedziny! - zaatakowała brata -
Ale wtedy rozerwę go na strzępy tak samo jak za chwile ciebie!-
No tak, pies trącał pokoje rozmowy. Ha! Pies! - Cain sparował cios przeciwniczki, a następnie uderzył ją kopniakiem w brzuch. -
Niech więc tak będzie!Sarameda kuliła się. Przeciwnik złapał ją za włosy, aby wymierzyć kilka kopniaków w twarz rudzielca. Ta splunęła krwią na podłogę. Spojrzała na napastnika, aby po chwili rzucić się na niego. Oboje wypadli przez okno. Spadli z drugiego piętra na stojący samochód. Cain obsunął się z dachu auta odpychając uprzednio kobietę.
-
Niech cię! Wydałem poro kasy na ten strój. - patrzył jak białooka wstaje ciężko oddychając. -
Na mnie już czas, Saramedo.-
Że co? - złapała się za ramię, patrząc na brata. Splunęła krwią pod swoje nogi.
-
Wygrałaś, ale tylko tym razem.-
Co ty chrzanisz? - kobieta skrzywiła się.
-
Lecz tylko tym razem. - Cain dał kilka kroków do tyłu. Spojrzał w prawą stronę -
Ja się bawiłem dobrze, nie wiem jak ty…- jak tylko nadjechał motocyklista, wskoczył na tylną część pojazdu -
Powiem ci coś, siostrzyczko…pilnuj się, bo od teraz wszystko ulega zmianie. Wszystko! Ciesz się życiem, póki możesz! - puścił jej buziaka na pożegnanie.
Sarameda patrzyła jak Cain odjeżdża w stronę centrum miasta. Popatrzyła na swoje nadgarstki, a następnie dotknęła szyi.
-
Sugerujesz, że zawsze będę psem? Nie ma mowy. - zamknęła oczy. -
Nie ma takiej opcji poje busie. - otworzyła ja. Posłyszała kroki za sowimi plecami. Odwróciła się. To był Vicncent. Jego ubranie ociekało krwią. -
Żyjesz jak widzę.-
Też się cieszę, że jesteś cała. - mruknął rzucając jej colty -
To chyba twoje.-
Ta…dzięki.- ruszyła w jego stronę -
Znalazłeś bachory?-
Aha. - czerwonowłosy zapalił fajka.
-
Ciotka miała rację. Dobra zbieramy tyłki, mam zamiar się wyspać porządnie. - przeszłą obok Vincenta.
-
Ta jasne. Znowu będziesz nakurwiać w te swoje Pokemony. - chłopak wypuścił dym papierosowy przewracając przy tym oczami.
-
Masz coś do Pokemonów, poje busie, który? - zapytała nie odwracając się.
-
Nie skądże… - ruszył za nią.
-------------------------------
-
Wasza dola. - kobieta w wieku czterdziestu lat, o spiętych, czarnych włosach w kok, zielonych oczach, podała Vincentowi kopertę. -
Następnym razem postaracie się robić mniejszy syf, dobra?-
Jasne…Ile kurwa?! - czerwonowłosy zajrzał do koperty -
Pięćset patyków? - popatrzył to na forsę to na rozmówczynię. -
A byłem pewien, że krawcowa nie zarabia kroci…-
Garniturek do trumienki może ci uszyć? - kobieta rozłożyła wachlarz, żeby się nieco ochłodzić.
-
Nie, dziękuję. - pożegnał się z Ciotką Annco, po czym wyszedł.
Sarameda czekała przed wejściem do małego salonu krawieckiego.
-
Zobacz ile zarobiliśmy, chodźmy coś zjeść. Chcę trochę zaszaleć! - Vincent podsunął kobiecie kopertę pod nos.
-
Nie chce mi się łazić po lokalach, marzy mi się gorąca kąpiel. W sumie tobie też by się przydała, śmierdzisz jak szambo nurek. wyciągnęła kilka banknotów -
Tyle mi wystarczy.-
Podła gnida. - fuknął do rozmówczyni. Zdziwił się, że wzięła tak mało -
Jak uważasz, ale jak za to zamierzasz przeżyć? Ostatnio zlecenia są cienkie, mało warte. Trzeba trochę przyoszczędzić. - patrzył jak Sarameda oddala się. Na jego ostatnie słowa odwróciła się do niego.
-
Nie martw się o mnie, nie przejmuj się mną. - powiedziała beznamiętnym głosem. -
Mnie przyszłość nie dotyczy… -jej wzrok był pusty, nie wyrażający emocji. Odwróciła głowę, a następnie oddaliła się.
-
Hmm… - Vincent zapalił papierosa. -
Przyszłość dotyczy każdego głupia babo. - wypuścił biały dym z ust. Ruszył wolnym krokiem za kobietą, która znacznie oddaliła się od niego.